Testament
To Ty Boże
dyktowałeś ten testament
Kazałeś rozdysponować
podziękowania dla wszystkich
prośbę o przebaczenie
Przyjąłeś zdanie się na Twą Wolę
w życiu i śmierci
Pozwoliłeś otoczyć pamięcią
braci chrześcijan-niekatolików
Rabina Rzymu
przedstawicieli religii niechrześcijańskich
Rozpocząłeś ostatnią wolę słowami
„Nie pozostawiam po sobie własności…”
Szepnąłeś to z uśmiechem
najbogatszemu w miłość człowiekowi świata
kwiecień 2011
Fragmenty utworu „Kiedy serce otworzy paszczę…”
Utwór jest historią miłości, która spełniła się po półwieczu. Po przejściu przez młodzieńcze oczarowania, małżeństwa z rozsądku, namiętności i miłości idealizowane.
Jest to fabularyzowany pamiętnik legendarnej opocznianki Jadwigi Wójcik, prezesa PSS Społem, animatorki życia kulturalnego i społecznego miasta w wielu dziedzinach życia.
Na tle swych perypetii życiowych bohaterka ukazała dzieje miłości Willego – Niemca, który ją adorował w czasie wojny, a potem odnalazł po 50 latach. Miłość ta opromieniła ostatnie 16 lat ich życia.
Tytuł jest cytatem z wiersza ks. Jana Twardowskiego Ucieczka:
Uciec od miłości
na chwilę
na sto lat
na zawsze
nie tak łatwo
kiedy serce otworzy paszczę
Wojenna miłość
We wrześniu 1939r. to niestety nie ja znalazłam się w Seminarium Nauczycielskim. W budynkach seminarium rozlokowana została niemiecka jednostka wojskowa.
W pobliskiej Warszawie wojna rozpoczęła się naprawdę tragicznie. Słyszeliśmy o bombardowaniach, spłonięciu zamku. W Radzyminie kojarzyła mi się z niedostatkiem żywności, groźbą skierowania do pracy w Niemczech, godziną policyjną i obecnością żołnierzy niemieckich.
Siostra Miecia, aby ustrzec nas przed wywiezieniem do Niemiec i zdobyć trochę pożywienia podjęła się sprzątania u niemieckiego starosty Zimermana. Urząd pracy ją tam skierował, ponieważ nieźle znała niemiecki. Domem zaczęła się zajmować druga z kolei siostra Janina.
Ja też chciałam pogłębić szkolną znajomość niemieckiego, a może z tęsknoty za szkołą chodziłam na lekcje do swej byłej nauczycielki – Żydówki dopóki to było możliwe.. do wydzielenia getta.
W domu, w którym mieszkaliśmy, od frontu otwarto restaurację tylko dla Niemców. Jej bywalcy przed naszymi oknami na parterze przechodzili do ubikacji w podwórzu. Ja często stałam w oknie obserwując przechodzących. Po prostu byłam ciekawa nowych przybyszów.
.W sierpniu 1940 r.(?) zapukał do naszych drzwi młody, wesoły, przystojny Niemiec. Zapytał czy ewentualnie moja siostra mogłaby wyprać mu kilka koszul. Odwdzięczy się przynosząc proszek i mydło.
Wkrótce okazało się, że był to tylko pretekst aby nawiązać kontakt ze mną. Powiedział ojcu, że bardzo spodobała mu się ta panienka z okienka i spytał czy mógłby przychodząc ze mną rozmawiać. Był zawsze bardzo grzeczny i serdeczny. .Naturalnie uzyskał pozwolenie ojca i siostry. Trudno byłoby odmówić niemieckiemu żołnierzowi, który jeszcze jak mógł nam pomagał. Oprócz proszku przynosił chleb, konserwy, a nawet czekoladę, którą odkupywał od kolegów za papierosy. Była to wielka pomoc dla naszej gromadki przy panującym głodzie i skromnych porcjach chleba wydzielanych na kartki. Zaskarbił sobie sympatię całej rodziny.
Jego wizyty stanowiły też pewną osłonę przed represjami niemieckimi. W naszym dwupiętrowym domu na strychu ukrywali się członkowie ZWZ /Związku Walki Zbrojnej/.
Polskie walczące podziemie likwidowało pojedynczych Niemców przy każdej okazji., napadało na lokale niemieckie i goliło „na zero” głowy Polkom pokazującym się w towarzystwie Niemców.
Wizyty Willego były potwierdzeniem, że nasz dom jest dla Niemców bezpieczny. Był jednocześnie bezpieczny dla ukrywających się Polaków na zasadzie „ najciemniej jest pod latarnią.” Ja ze swej strony byłam dla podziemia poprzez moich ukrywających się dwóch braci źródłem informacji o sytuacji na frontach. Tym samym postrzyżyny mi nie groziły, ale nie miałam najmniejszego pojęcia, do jakiego stopnia to było dla nas obojga niebezpieczne.
Na pierwszym spotkaniu rozbawiła nas zbieżność nazwisk. Gdy żołnierz przedstawił się; „Ich bin Willi ( ….)”, odpowiedziałam: ,,ich bin, auch (….) – Dzidzia” i wytłumaczyłam, że moje nazwisko po niemiecku znaczy to samo.. Naturalnie „Dzidzia” to też nie było dla Niemca do wymówienia. Nazwał mnie „zajączkiem” / Hase/ i tak już zostało.
Te spotkania, mimo kamuflażu prania, były ze strony Willego wielkim bohaterstwem. Prywatne kontakty Niemców z Polakami były zakazane. Podobnie tępiono Polaków, którzy mieli prywatne kontakty z Niemcami. Ja byłam bardzo młoda i bardzo zakochana. Nie zdawałam sobie sprawy z zagrożenia. Willi był odważny, a nawet zdeterminowany. Gdy już wyznał mi miłość pewnego razu poprosił bym poszła z nim do kościoła i wtedy wobec Boga przyrzekł: „ Zajączku, jak się wojna skończy wrócę i zabiorę cię stąd. Będziesz moją kochaną żonką”. Ja korzystając z okazji natychmiast kazałam mu przysiąc to co już omówiliśmy wcześniej, że nigdy, przenigdy nie strzeli do nikogo tak żeby trafić, nawet w obronie własnej. Bo tylko napadnięty (niestety przez Niemców) ma się prawo bronić. Agresor może być tylko bandytą. Dziś wiem, jaka to była dziecinada. Natomiast Willi zawsze twierdził i twierdzi, że tej przysięgi dotrzymał. Znając okoliczności desantów wojennych głowy za to nie dam, ale u tak zdeterminowanego człowieka wszystko jest możliwe. Jeśli nawet strzelał to niezbyt celnie, ponieważ był ranny 9 razy.
Tak romantyczne zaręczyny sprawiły mi radość nie do opisania. Miłość i młodość dodawały nam skrzydeł. Nie obchodziła mnie wojna. Tym bardziej, że wszyscy dookoła mówili o bliskim jej końcu. Za lada dzień czy tydzień. Żyłam marzeniami o przyszłości w krainie tysiąca jezior. Oczyma duszy widziałam nasz domek nad jeziorem szerszym niż Wisła w Radzyminie. Wspólne kąpiele o zachodzie słońca. Pływania kajakiem, łódką i żaglówką.
Zimą sanki i łyżwy mknące po tafli jeziora. Wszystko tak jak opowiadał Willi o swoim dzieciństwie w Morągu na Mazurach. Najważniejsze, że w tych marzeniach na dzień dobry, dobranoc i w każdej chwili dnia widziałam wpatrzone we mnie, wielkie, czekoladowe, zakochane oczy Willego.
Jako tajemnie zaręczeni ukradkiem całowaliśmy się i choć na moment przytulaliśmy do siebie, chociaż Willi był tak delikatny i pełen szacunku dla mnie i mojej młodości, że nigdy, przenigdy nie posuwał się za daleko. Wielokrotnie podkreślał, że nie zrobi mi żadnej krzywdy, bo wojna trwa i nie wie czy wróci. Niepotrzebnie siostra często zaglądała, co robimy. Jak tylko się ściemniało siostra wołała; „Willi idź do domu.” Po prostu bała się aby mu się nic nie stało. Przechadzka pojedynczych żołnierzy niemieckich, po ciemku i bez obstawy była wprost wymarzoną okazją do ich likwidacji.
Idylla, która miała trwać całe życie, trwała niespełna rok. Na wiosnę, gdy już Willi wiedział, że wyjedzie, zabrał mnie na czwartkowy targ. Nie wiedziałam dlaczego i bałam się pokazywać z Niemcem tak publicznie. Okazało się – nie było czego. Takie tłumy się tam przewalały, że wcale nie było widać kto z kim idzie i koło kogo. Przy straganie gdzie Willi mi kupił najszersze i najpiękniejsze błękitne wstążki do warkoczy jakie były na targu rozmawialiśmy po niemiecku. Radość moja była ogromna. Nosiłam je dumnie do kościoła. Nie miałam pojęcia, że to pożegnalny prezent.
Niewiele później Willi przyszedł bardzo smutny z wiadomością, że wkrótce jego kompania wyjeżdża z Radzymina. Gdzie – nie wie bo to jest tajemnica. Dodatkowo przyznał się do kary. W ubiegłą niedzielę w nocy zrobił żart. Zatrąbił na alarm by popsuć zabawę oficerom, którzy się porządnie spili. Natychmiast rozpoczęto dochodzenie na czyje polecenie to zrobił, na czyj rozkaz. Wpadł na ten pyszny kawał sam, ale nie bardzo chciano w to uwierzyć. Jego bezpośredni przełożony – oficer, który bardzo go lubił zgłosił go jako „ochotnika” do skoczków i dał mu rozkaz wyjazdu z całą kompanią. Wcześniej miał zostać właśnie jako trębacz. Teraz tylko natychmiastowy wyjazd mógł go uchronić od surowej kary.
Chciałam napisać, że rozstanie było przykre z łezką w oku. Z perspektywy 65 lat tak elegancko to teraz wygląda. Wtedy po prostu całe ostatnie spotkanie spędziłam na kolanach Willego trzęsąc się od płaczu. Przytulona jak najmocniej. On mnie uspokajał, scałowywał łzy i na pewno się nie trząsł, ale ja od czasu do czasu też miałam co scałować. Coś tam chaotycznie ustalaliśmy :jakieś znane nam z filmów romantyczne próby łączenia się myślami – modlitwy, księżyc o ustalonych godzinach itp. Willi nie mógł mi podać numeru poczty polowej ponieważ wszelki kontakt z Polakami był zabroniony.
Tragizm sytuacji tym bardziej nas przytłaczał, że na co dzień byliśmy wesołkami i skrajnymi optymistami.
W noc przed wyjazdem nie zmrużyłam oka. Gdy już wszyscy usnęli cichutko wstałam i resztę nocy spędziłam klęcząc przy łóżku przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej.. Strzępki modlitw przeplatałam jednym zdaniem:
– Matko Boska uratuj go i pozwól mi go jeszcze spotkać.
Wczesnym rankiem zdobyłam się na odwagę i poszłam na dworzec kolejki, która kursowała z Radzymina do Warszawy. Zorientowałam się, że żołnierze są już na peronie i schowałam się za budynkiem. Gdy dowódcy odeszli i kolejka ruszała odważyłam się zbliżyć bliżej torów. Powitały mnie radosne okrzyki całej kompanii. Willego, który i tak stał w drzwiach wypchnęli na stopień. Trzymał się poręczy jedną ręką, drugą machał zawzięcie. Machali, śmiali się i przesyłali całuski i inni. Patrząc na te wesołe gesty i smutne oczy zdałam sobie sprawę, że wszyscy ci najwyżej 20-letni chłopcy zostali tak samo jak Willi wyrwani z radosnego, pełnego perspektyw życia i skazani na cierpienie, a może i na śmierć.
Moja pierwsza miłość odjechała w nieznane na stopniu ciuchci i sądziłam, że jej już nigdy nie zobaczę…
Spotkanie po półwieczu. 7. O7. 1991 r.
Do spotkania przygotowałam się porządnie. Przyrządziłam dobre jedzonko i zrobiłam dokładne porządki. Roman, który był obecny i miał wziąć udział w spotkaniu podkreślał, że Niemcy są pedantycznie czyści, dlatego wszystko robiłam, by moje mieszkanie i otoczenie budynku zrobiło na nich dobre wrażenie. Na sentymentalne rozmyślania nie miałam czasu.
Byłam jednak ogólnie bardzo podekscytowana.
Punktualnie, co do sekundy o godz. 11-tej rozległ się dzwonek. Ja siedziałam w swojej sypialni i suszyłam paznokcie. Krzyknęłam:
– Poproś panów!
Staszek przywitał gości i poprosił ich do pokoju.
Po chwili wchodzę i staję oczarowana. Stoi przystojny pan z wielkim bukietem pięćdziesięciu róż. Pamiętałam pięknego dwudziestolatka, ale ten siedemdziesięciolatek był najpiękniejszy na całym świecie. Budził we mnie takie wzruszenie jak nikt nigdy. Nawet on sam.
Pyta:
– Czy poznajesz mnie?
– Tak poznaję twoje czekoladowe oczy Bubi – odpowiadam ze łzami w oczach, bo tak go nazywałam.
Elegancko przedstawiłam mego męża i Romana jako kuzyna. Uzupełniłam dania na stole i rozpoczęło się pierwsze spotkanie po 50 latach. Treści rozmów dokładnie nie pamiętam. Dotyczyła losów wojennych, pracy i rodziny. Okazało się, że z rozumieniem niemieckiego nie mam żadnych problemów, z mówieniem też. Zresztą to nie rozmowy były ważne. Tonęłam w tych pięknych, zakochanych oczach i w tym głosie, tym samym!. Zszokowała mnie wiadomość, że moje zdjęcie uratowało mu życie na Krecie niedługo po naszym rozstaniu. Gdy on opowiadał co mówił o tym tamtejszy lekarz, w głowie błysnęła mi moja mantra; „ Matko Boska uratuj Willego i pozwól mi go jeszcze spotkać!”
Jestem osobą emocjonalną i na ogół tych emocji nie kryję, nikt jednak nie mógłby nazwać mnie sentymentalną. Jednak mimo nastroju radosnej euforii w chwili gdy Willi wyjął z portfela moje zdjęcie – zamarliśmy. Ścisnęło coś mnie w środku i zadrżała wyciągnięta ręka. Panowie zaniemówili chyba ze zdziwienia, ale ja zapomniałam już jak ono wyglądało!… Wszystkie przedwojenne zdjęcia poszły z dymem w powstaniu. Poczułam dotyk cudu!.
Willi zrobił na moich panach bardzo dobre wrażenie Wypili tradycyjny bruderszaft. Uzgodniono, że na Staszka będzie mówił – Stani i dostał od Staniego głoszącego hasło, że przyjaciele Dzidzi są jego przyjaciółmi pamiątkowe zdjęcie.
Z pewnym niepokojem zerkałam czy nie widać jak wielkie wrażenie robi na mnie to spotkanie.
Czas szybko mknie. Już o 3-ej kuzyn Willego zaczął przynaglać go do wyjazdu. W Morągu miał letni dom i wczasowicze opuszczali go rano. Roman zaproponował, że odwiezie go do Warszawy, a stamtąd pojedzie pociągiem, aby Willi mógł zostać. Niestety on odrzekł, że Willi przyrzekł mu powrót samochodem. Dziś myślę, że może była to jedna z wersji ukartowanych. Ma się rozumieć ta najlepsza. Wtedy nie przyszło mi to do głowy.
Biedny Willi w tej sytuacji zaproponował i mnie wyjazd do Morąga. Mówi – proś, by twój mąż ci pozwolił. Sytuacja zrobiła się kłopotliwa, dodatkowo z powodu obecności dystyngowanego Romana. Uczucia moje do Willego tak odżyły, że zrobiło mi się wszystko jedno. Czułam, że za nim mogę polecieć na kraj świata. Zdobyłam się na odwagę i zapytałam Staszka czy pozwoli mi jechać. Pozwolił i natychmiast, aby coś nie stanęło na przeszkodzie zabrałam potrzebne mi rzeczy i butelkę wina i w drogę.
Wsiadając do samochodu Willi powiedział:
– Ja teraz otworzę dach i będę krzyczeć na cały świat jak bardzo cię kocham „wie ich liebe dich”! Mówił to zupełnie serio i był kompletnie trzeźwy. Przecież prowadził.
Z trudem tym razem udało mi się odwieść go od tego zamiaru. W ten sposób przypomniał mi swoją ułańską czy mołojecką fantazję, dzięki której miał w wojsku przechlapane.
Jechaliśmy radośni, szczęśliwi, zagadani, rozśpiewani. Z miejsca rozszyfrował Romana, że to podkochujący się, zazdrosny o mnie facet. Na miejscu byliśmy o godz. 22-ej. Na pytanie gdzie będę nocowała Willi odparł – w moim rodzinnym domu. Zajechaliśmy do dzielnicy willowej.
Wyszła pani i spytała: -Willi masz niebieskie oczy? Po niemiecku. Spytałam, co to znaczy. Wtedy mój towarzysz przedstawił mi Gertrudę – Niemkę, która w czasie wojny została przeniesiona z Elbląga do opieki nad jego matką. To właśnie jej określał jak ja wyglądam: blondynka z niebieskimi oczami, a ona go ostrzegała, że po powrocie ze spotkania to on będzie miał podbite przez męża niebieskie oczy. To ona mu poradziła by przywitał mnie 50 różami. Odpowiedziałam, że wszystko poszło wspaniale, a róże oczarowały wszystkich, a mnie zachwyciły.
Weszliśmy do domu…domu jego dzieciństwa i młodości przy ulicy Asnyka. Rozpoczął wspomnienia i przy winie przesiedzieliśmy z Gertrudą i jej mężem (Polakiem) do trzeciej rano.
Naturalnie spaliśmy w jednym łóżku i rozpoczęła się upojna noc, noc poślubna. W nastrojowym półmroku. Zatopieni w swoich oczach , w swoich ciałach, w swoich rękach i szeptach mówiliśmy najczulsze słowa każdy w swoim języku. W ekstazie miłości utonęliśmy jak w morzu bez dna. To był wybuch wulkanu. Czy to tęsknota, czy tłumiona miłość fizyczna (żona Willego też już od lat poważnie chorowała ), czy wszystko razem, nie wiem. Nigdy w życiu nie przeżyłam z nikim poczucia takiej jedności a jednocześnie poczucia, że przemierzam wszechświaty. To nas jeszcze bardziej zbliżyło i złączyło wewnętrznie. Ogarnęła nas żarem ta sama miłość, która dawniej była płomieniem. A żar jest gorętszy jak płomień.
Przy śniadaniu ustaliliśmy, że Wszechświat niewątpliwie powstał w wyniku Wielkiego Wybuchu i nasze atomy czy raczej kwarki zachowały pamięć o nim i nam to wspaniale przekazały. Dobrze, że Gertruda była dwujęzyczna do tak skomplikowanej teorii.
Wszyscy się turlali ze śmiechu, a my i ze szczęścia.. Podsumowałam wizytę nucąc z przekonaniem : „Bo po to Bóg stworzył świat aby nam dać tę noc!….”
Ten i następne dwa dni spędziliśmy na zwiedzaniu Morąga i pięknych Mazur tak jak marzyłam w młodości. Cały czas widziałam zapatrzone, zakochane oczy Willego.
Zimą …
Zmarnowany karnawał
Zima zimna bez niego
albo znowu ciepła jak na złość
Wódka mi nie smakuje
tańce nie cieszą
cierpię jak potępieniec
Za nieśmiałość
czy za tę odrobinę mściwości
Panie dlaczego ja
Potępieniec to uroczy drań
potrafiący ranić nawet milczeniem
samolubny uparciuch
robiący na złość nawet sobie
Dlaczego padło na niewiniątko…
Maria Olecka 2011-2015
Pępek świata
rozkosz samotności
zero codzienności
cichutko gwiżdżę
koncert
powietrznym rybom
cieplutko olewając przesądy
żłobię rysą życia
srebro oceanu
kołysany spokojem
lśnię i migoczę
ja – omphalon ges
Maria Olecka 2013