Przewodnik
Na zielonym, tatrzańskim szlaku
Spotkałem przewodnika skromnego
Podparty laską przeznaczenia
Przekładał w palcach strudzonych
Poszczególne zielone koraliki
Jego usta cicho i spokojnie
Powtarzały wciąż te same słowa
Zapytałem dokąd zmierza
Dotykając mej duszy skromnej
Ciepłym spojrzeniem,
Rzekł cicho…
Szukam turystów zagubionych
Podczas burzy i niepogody
Na szlakach pobłądzili
Teraz chodzą w labiryncie ścieżek
Nie mogąc trafić do schroniska
Innych zagubionych o drogę pytają
Czasami robią sobie przystanek
Przy mojej matce napotkanej
dobywając resztek sił nawołują
Ich głosy echo po górach niesie
Wtedy słyszę i podążam za nimi
Z nadzieją, że tam znajdę człowieka
I wskażę mu drogę, bezpieczną drogę
Która każdego kto nią pójdzie
Zaprowadzi do miejsca
Gdzie schronienia nikt nie odmówi
Ilekroć jestem w górach mi drogich
prowadząc bogatych i ubogich
przewodnika mego wypatruje
słów jego pieśni nasłuchuje
zwykle połoniny zaczynają
potem potoki też dołączają
buki i graby, trawy zielone
by po chwili już góry wzruszone
pieśń pielgrzyma naszego śpiewały
tę o szlaku co powiódł go do chwały
***
poruszając się pomiędzy
pierwszym i ostatnim oddechem
szukam elementów
potłuczonych tablic Mojżesza
wierząc, że kiedyś wszystkie je odnajdę
i złożę w depozycie
w banku nadziei
by zaprocentowały
dla mojego wnuka
który kiedyś ułoży z nich puzzle
i uwierzy
w nowy początek.
i w duszę
którą znajdą poeci
Ostatni kurs – Viki Biera
Wysłużony UAZ sunął leniwie po drodze. Łańcuchy na kołach dzwoniły niczym dzwonki przy saniach. Światła reflektorów dość dobrze oświetlały pustą już o tej porze drogę. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła prawie dziewiąta wieczór. Miałem niewielkie spóźnienie, ale jazda wieczorem po bieszczadzkich, zaśnieżonych drogach nie należy do przyjemnych i łatwych, a i spieszyć się nie było gdzie. To był mój ostatni kurs dzisiaj. Wracałem z Sanoka z pocztą dla chłopaków. Zimą żaden listonosz poza Zagórz się nie wybierze, wiec jeździmy sami. Przy okazji zawiozłem pocztę siostrzyczkom w Komańczy (zakon sióstr nazaretanek.) Lubię tam zaglądać na pierogi ruskie. Tym razem też dostałem, więc najedzony nie miałem żadnej potrzeby „gonić czasu”. Cała moja uwaga skoncentrowana była na drodze. Padający ciągle od kilku dni śnieg zasypał ją doszczętnie. Betonowe ograniczniki zupełnie stały się nie widoczne. Jechałem prawie po omacku trzymając się środka drogi. Mijałem już owczarnię na Górnej Wetlince, kiedy przeraźliwie zaskrzeczało radio i usłyszałem mój kryptonim wywoławczy. Zameldowałem się do operacyjnego i zgodnie z instrukcją podałem dokładnie swoją pozycję, wyrażając jednocześnie gotowość przyjęcia rozkazu. Długo nie czekałem. Polecenie było krótkie, ale brzmiało zbyt ogólnikowo. Mam dojechać do Zatwarnicy. Tam jakaś chora kobieta potrzebuje pomocy i trzeba ją odtransportować do szpitala. Tylko tego brakowało – pomyślałem sobie. Ale cóż było robić. Zdawkową odpowiedzią – wykonuję – potwierdziłem przyjęcie rozkazu. Zimą, bieszczadzkie wioski są mało dostępne. Praktycznie poza ciężkimi ciągnikami leśnymi nikt do nich nie dojeżdża. Towar do sklepów dowożony jest saniami. Natomiast w sytuacjach, kiedy ktoś potrzebuje pomocy np. medycznej, bardzo często wykorzystywane są nasze auta i wtedy jeździmy jako „karetki pogotowia”. Co prawda goprowcy mają śmigłowiec, ale ten z kolei potrzebuje miejsca do lądowania i może latać tylko w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia życia? Jadąc serpentynami obwodnicy dojeżdżałem do Przełęczy Wyżnej. Jeszcze kilka zakrętów, potem mocno w górę i jestem na przełęczy w Brzegach Górnych. Dokładnie miedzy Połoninami Wetlińską i Caryńską. Tutaj zjeżdżam z obwodnicy i starą drogą jadę w kierunku Nasicznego. Śnieg przestał padać. Niebo troszkę przejaśniało. Światło gwiazd usiłuje przebić się przez chmury, ale te pewnie tak szybko nie ustąpią. Silnik auta pracował coraz głośniej. Droga raczej nie odśnieżana od tygodnia. Spojrzałem na deskę rozdzielczą. Temperatura wody w chłodnicy znów podskoczyła o kilka stopni. Mijam Nasiczne. Akcja Wisła spowodowała, że w tej tętniącej kiedyś życiem wiosce, dziś pozostały tylko dzikie sady i zarośnięty cmentarz. Latem biwakują tu harcerze. Czyszczą i odnawiają zarośnięte groby. Spojrzałem jeszcze raz na miernik temp wody. Musze się zatrzymać i uzupełnić wodę. Nabrałem troszkę śniegu do wiadra i postawiłem na silniku. Po chwili pół wiadra wody wlałem do chłodnicy i ruszyłem dalej. Z dala zobaczyłem nieliczne światła Dwernika. Małej zamieszkałej przez pracowników leśnych osady leżącej u podnóża pasma Otrytu. Stąd już nie daleko do mostu na Sanie. Za mostem skręcam w lewo i jadąc wzdłuż rzeki kieruje się na Sękowiec i dalej do Zatwarnicy. Po pół godziny jazdy jestem prawie u celu. Szkoła znajduję się prawie na końcu wsi. W świetle reflektorów z daleka zobaczyłem machającą rękami postać w moim kierunku. Była to woźna ze szkoły i jak się potem okazało matka pani Michaliny nauczycielki, która właśnie za chwile miała urodzić swoją drugą pociechę. Tak się złożyło, że już kiedyś miałem okazję poznać panią Michalinę. Na jesieni zostaliśmy zaproszeni przez szkołę na akademię zorganizowaną z okazji Dnia Ludowego Wojska Polskiego. Przywiozłem wtedy zastępcę dowódcy naszej brygady, który mieszkał w pobliskiej Wołkowyji. Po akademii zostaliśmy zaproszeni na obiad do mieszkającej w szkole nauczycielki, którą była właśnie pani Michalina Hryniewicz. Ta sama, która teraz ciężko oddychając z trudem siedziała na krześle i próbowała cos do mnie powiedzieć. Obok stał jej mąż wycierając jej pot z twarzy. Troszkę podekscytowany zaistniałą sytuacją zapytałem czy są gotowi, kto jeszcze jedzie i czy możemy już jechać. Odpowiedzi nie było. Zrozumiałem, że tylko ja tu decyduje. Nie namyślając się długo poprosiłem mężczyznę o pomoc i razem zaprowadziliśmy nauczycielkę do auta. Na wszelki wypadek wyjąłem na wierzch apteczkę żeby w razie, czego mieć ją pod ręką. Wsiadając do auta uspokoiłem Hryniewiczów, że wszystko będzie dobrze i że dowiozę ich do Ustrzyk na czas. Aby dojechac do Smolnika a dalej to już będzie dobrze. Z tą myślą wyjechałem z pod zatwarnickiej szkoły kierując się na drogę wzdłuż Sanu. Dobrze, że śnieg przestał padać. Nie myślałem już o samochodzie, chłodnicy. Jedyną myślą, która teraz zaprzątała mój umysł było to, żeby jak najszybciej wyjechać z doliny i znaleźć się na obwodnicy. To jedyna arteria w Bieszczadach która jak na razie regularnie jest odśnieżana. Teraz znajdowałem się na najgorszym odcinku drogi, który podzieliłem sobie na etapy od wioski do wioski. Z tyłu słyszałem ciche jęki kobiety. Mąż coś do niej mówił ale nie zwracałem na to uwagi. Dla mnie najważniejsza była teraz droga. Mijam Chmiel. Pierwszy etap mam za sobą. Teraz będzie duże zakole w lewo. Dokładnie takie samo jak zakole Sanu który, w blasku księżyca wije się srebrną wstęgą po mojej prawej stronie. Po lewej uśpione pasmo Otrytu przykryte białą pierzyną w ciemnozielone wzory bukowin kalin i jarzębin. Jest dobrze pomyślałem. Przejeżdżam skrzyżowanie z drogą na Przełęcz w Brzegach przez Nasiczne. Tą którą przyjechałem. Ale teraz nie skręcam tylko jadę prosto na Smolnik. Mijam Dwernik potem starą stanicę Harcerską. Tuż za ostatnim jej zabudowaniem jest kolejne zakole drogi. Będą dokładnie w połowie zakrętu poczułem nagle jak prawa strona samochodu leci po woli w dół. Nie miałem pojęcia co się dzieje. Wyglądało to tak jak by z prawej strony nagle droga się skończyła. Siłę szarpnięcia prawego koła kierownica przeniosła na moje ręce które nie wytrzymały uderzenia. Kierownica przekręciła się już sama w prawo. Samochód przechylił się mocno na tę samą stronę i znieruchomiał. Z tyłu rozległ się glos Chryniewicza który pytał co się stało. Zimny pot oblewał moje plecy. – Ugrzęźliśmy – tyle zdążyłem mu odpowiedzieć, kiedy jego żona nagle zaczęła się zwijać z bólu. W pierwszej chwili pomyślałem, że coś stało się jej przy uderzeniu. Ale ona szybko wyprowadziła mnie z błędu krzycząc , że już chyba się zaczęło. Byłem zupełnie osłupiały. Żaden regulamin, nie przewidział takiej sytuacji. Udało mi się wyjść z samochodu. To co zobaczyłem przeraziło mnie jeszcze bardziej. Koła z lewej strony zupełnie bez styczności z podłożem. Samochód osunięty na prawą stronę zatrzymał się na bukach stanowiących naturalną osłonę strefy chronionej jaką jest rezerwat doliny Sanu. Buki zatrzymały auto ale tym samym skończyła się możliwość jazdy. Sam auta nie wyciągnę. Trzeba coś robić pomyślałem. Ale co? Radio! Tak radio. Wszedłem z powrotem do auta. Wywołałem kryptonim operacyjnego. Kiedy tylko usłyszałem odzew w głośniku, zapomniałem o regulaminowym meldowaniu się. Chciałem jak najszybciej i jednocześnie jak najwięcej przekazać informacji o mojej sytuacji. Nadawanie skończyłem błagalnym okrzykiem pomóżcie!!! Po dłuższej chwili w odpowiedzi otrzymałem rozkaz.
– Kobietę zabezpieczyć w ciepło, pilnować męża żeby nie oddalał się od samochodu, przygotować zgodnie z regulaminem potrzebny sprzęt do akcji operacyjnej w terenie górskim, pozostawać w bezpośrednim kontakcie radiowym i meldować o każdej zmianie sytuacji, w razie uzasadnionej konieczności podjąć samodzielne działanie operacyjne, uruchamiam procedurę organizowania akcji ratunkowej!!!
Bez zastanowienia odpowiedziałem regulaminowym
– zrozumiałem , wykonuje
Hryniewicz tracił już zmysły. Krzyczał, wrzeszczał próbował podnosić samochód. Musiałem go jakoś uspokoić żeby nie pogorszył sytuacji a poza tym będzie mi potrzebny jako rozsądny facet. Na nic zadawały się moje prośby i błagania. Człowiek był w szoku. W takich wypadkach tylko radykalne działanie odnosi właściwy skutek. Wyciągnąłem swoją ttkę. Bez magazynka przyłożyłem mu do ucha oznajmiając żeby przestał wrzeszczeć i zaczął sobie przypominać co robił jak żona rodziła jego pierwsze dziecko. Nie wiem czy widok broni czy moja prośba spowodowały, że po chwili był już opanowany i zaczął myśleć. Ale i tak za wiele mi nie pomógł. Oznajmił, że przy narodzinach córki był w lesie. Rodzącą żoną zajmowała się nieżyjąca już jej ciotka która była akuszerką. Głośne jęki z samochodu przerwały nasze rozmyślania o porodach. Teraz trzeba było działać i samemu coś robić. Tylko co? Wchodząc do samochodu otworzyłem apteczkę pierwszej pomocy kierowcy. Nie miałem zielonego pojęcia które z tych środków mogą się przydać. Kiedy Hryniewiczowa przestała krzyczeć bałem się, że coś jest nie tak. Tym razem to ona mnie uspokoiła. Mało tego. Zapewne też słyszała przez radio jakie wydano mi polecenia i postanowiła też działać. Z wymuszonym ledwo zauważalnym uśmiechem poprosiła żebym przywołał jej męża to obydwu udzieli nam instrukcji. Po chwili z wielką z uwagą słuchaliśmy tego co mówi. Im bardziej zagłębiała się w temat mnie robiło się coraz bardziej gorąco. Nieudolnie próbowałem ukrywać zakłopotanie na twarzy. Ona to zauważyła ale nic już nie mogła powiedzieć. Jej nagłe skrzywienie twarzy i przeraźliwy krzyk przerwały nasz instruktaż. Jej krzyk usłyszeli też na strażnicy w Lutowiskach bo zaraz odezwał się dyżurny operacyjny. Zapytał czy wszystko w porządku i oznajmił że pomoc w drodze. Z Otrytu schodzi do nas ratownik GOPR, lekarz, który udzielał tam pomocy rannemu studentowi. Powiadomił też swoich w Sanoku. Pogoda na tyle się poprawiła , że mogą wysłać śmigłowiec. A przy radiu obok niego siedzi felczer Rogalski z Pszczelin, który teraz przejmuje dowodzenie akcją. Znałem Rogalskiego. Oprócz tego, że był felczerem zajmował się też pędzeniem bimbru. Dobry z niego człowiek, ale trzeźwego jeszcze nigdy go nie widziałem. Kiedy Rogalski pytał się o stan Michaliny ta zwróciła się do mnie . Obok mnie siedział jej wystraszony mąż. Nie powiem, ja też miałem wiele obaw ale żadnej innej alternatywy. Hryniewiczowa zdążyła jeszcze wykrzyczeć do nas , że to już teraz. Niech się dziele wola nieba pomyślałem. Nie wiem jak długo to trwało. Tak naprawdę do dziś nie wiem co ja wtedy robiłem. Pamiętam tylko niesamowity okrzyk rodzącej po czym na rękach miałem już małe czerwone płaczące niemowlę. Chryniewiczowi kazałem ściągnąć wszystkie koszule jakie ma na sobie. Ja zdjąłem dres i w to wszystko owinęliśmy maleństwo. Kątem oka patrzyłem na Michalinę. Trzęsła się z zimna chociaż silnik pracował i dawał jakie takie ciepło. Kiedy mąż okrywał ją moją kurtka z głośnika rozległ się głos Rogalskiego. Nie wiem. Może wcześniej już mówił ale ja dopiero teraz go usłyszałem. Mówił coś o pępowinie. Powtarzał kilka razy. Podwiąż pępowinę. Kiedy zabierałem się do tego ktoś otworzył drzwi samochodu. Zobaczyłem twarz Magdy. Początkowo znieruchomiałem ale zaraz skojarzyłem ją z lekarzem z Otrytu i ratownikiem GOPR. To ona była tym lekarzem i ratownikiem jednocześnie. Zapytała mnie o sytuacje ale kiedy usłyszała płacz maleństwa nie czekała na odpowiedź, kazała tylko przynieść ciepłej wody, i rozpalić ognisko bo helikopter nie może nas zlokalizować i krąży nad doliną. Nalałem ciepłej wody z chłodnicy i podałem Magdzie. Potem poszedłem pomóc Chryniewiczowi przy ognisku.
Dopiero po godzinie w górze nad stanicą harcerską zobaczyłem światła śmigłowca na którego pokładzie znajdowało się już maleństwo z rodzicami w drodze do Sanockiego Szpitala. Z Magdą staliśmy jeszcze kilka chwil przy ognisku czekając na pomoc. Tym razem dla mnie. Za zakrętu od strony Smolnika widać było światła. Patrzyłem z nieukrywaną radością w tamtym kierunku. Magda nic nie mówiła. Kiedy samochód się zbliżył poznałem że to nasi WOPIści z Lutowisk. Kiedy ktoś otworzył drzwi usłyszałem roześmiane głosy i wołanie któregoś z chłopaków o listy które dla nich wiozłem. Za chwile obok mnie stal Rogalski i coś nalewał w półlitrowy blaszany garnek. Podając mi garnek dodał: – Masz chłopie zasłużyłeś-